Miały się tu nie pojawiać opisy poszczególnych przypadków medycznych, ale ponieważ chodzi o mnie, rasową hipochondryczkę, to popełnię wyjątek.
Jakiś czas temu moja mama wpatrując się we mnie uważnie, zapytała czy nie mam powiększonej tarczycy. Spojrzałam do lustra - rzeczywiście szyja jakby grubsza. Myślałam jednak, że to "pociążowe" sadełko. Wieczorem poprosiłam o konsultację M. Pooglądał, pomacał, zrobił poważną minę i zalecił spotkanie z endokrynologiem.
Lekarka w szpitalu pooglądała, pomacała, potwierdziła powiększenie tarczycy i zrobiła badanie USG, a tam... guzek! Zasugerowała biopsję. Wyszliśmy z gabinetu i spojrzeliśmy na siebie. Zacytowałam ulubione powiedzonko M. ("Nie ma ludzi zdrowych - są tylko niezdiagnozowani"), a M. odpowiedział moim ulubionym "Żona szewca bez butów chodzi". Korzystając z tego, że H. pilnuje babcia, postanowiliśmy jeszcze szybko pobrać krew do badania.
Wynik badania TSH był prawidłowy. Dobra wiadomość była taka, że nie mam ani nadczynności, ani niedoczynności tarczycy. Tylko ten guzek... Czekałam więc na termin biopsji.
Pobranie komórek z guzka nie było bolesne, może tylko nieprzyjemne, w końcu nieczęsto wbijają ci igłę w szyję. Wyniki były następnego dnia. Dziś w końcu z ulgą mogę napisać - na razie wszytko w porządku. Guzek do obserwacji.
Klikając tutaj można sobie szerzej poczytać o badaniach tarczycy.
Przy okazji - tak o wyniku biopsji informował smsem moją mamę M.:
"Biopsja OK. Guzek koloidowy."
A tak ja:
"Biopsja OK. Guzek łagodny."
I jak tu nie uczyć lekarzy mówić po ludzku?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Będę wdzięczna za każdy komentarz, ale spamerom i hejterom dziękuję, nie publikuję!