sobota, 31 sierpnia 2013

Pilch i Smarzowski, czyli duet idealny

Po "Weselu" miałam doła. A w dodatku oglądałam je na kilka tygodni przed własnym i to z polecenia przyszłego teścia, co dodawało dodatkowego smaczku całej sprawie. Po zobaczeniu "Domu złego" razem z M. czuliśmy się... zmieleni. To chyba będzie odpowiednie słowo. Ten film długo w nas tkwił. Na "Różę" szliśmy do kina przygotowani. I rzeczywiście było tak, jak napisał jeden z recenzentów: gdy tylko wydawało się, że bohaterowie wychodzą na prostą, spotykało ich kolejne nieszczęście. Nie miało się jednak wrażenia, że reżyser i scenarzysta znęcają się nad nimi, ich losy były dobrze umotywowane. W trakcie wychodzenia z sali patrzyliśmy więc z lekkim pobłażaniem na wstrząśniętych ludzi, głównie pary (akurat były walentynki), które spodziewały się chyba "fajnego filmu z tym przystojnym aktorem". Dawno nie widziałam tylu osób wychodzących z seansu z multipleksu w całkowitym milczeniu. Ostatnio zapoznaliśmy się także z "Drogówką" i znowu nami zatrzęsło. 

Dlatego niesamowicie się ucieszyłam, że Wojciech Smarzowski wziął się (a podobno właściwie już skończył) za prozę mojego ulubionego pisarza - Jerzego Pilcha.

Pilchowi poświęciłam dwa lata. Czytałam go już w liceum, ale dopiero na studiach poznałam dokładnie jego prozę, felietony, a także działalność medialną. Pamiętam, jak na pierwszym seminarium moja opiekunka pracy magisterskiej zaczęła wymieniać pisarzy, w których się specjalizuje, a mi brzmiało w uszach tylko jedno nazwisko "Pilch, Pilch, Pilch". I tak mi zostało do dziś. Z ogromną przyjemnością przeczytałam jego ostatnią powieść. Walnęłabym tu jakąś recenzję, ale musiałabym powtórzyć to, co wszyscy inni: że fraza, że luteranie, że śmiesznie, a czasem strasznie, nawet mrocznie. Bo Pilch w "Wielu demonach" rozprawia się ze śmiercią i robi to zacnie.

Z niecierpliwością czekam na początek przyszłego roku i ekranizację "Pod Mocnym Aniołem". Tym bardziej, że w książce (a i jak się zapowiada w filmie) ważny jest wątek medyczny.

Poniżej interesujący materiał z planu najnowszego filmu Wojciecha Smarzowskiego. 


wtorek, 27 sierpnia 2013

O nas, czyli kto jest kim (sierpień 2013 - aktualizacja)



A. - kulturoznawczyni. Przez rok intensywnie udzielała się jako House Manager/Baby Assistant w firmie Family. Wróciła do pracy zawodowej i spełnia się jako specjalista (który zna się na wszystkim, ale na niczym dokładnie) w Domu Kultury. Humanistka. Optymistka. Idealistka, ufa ludziom. Rozdarta pomiędzy Desperate, a The Perfect Housewife. Wierzy w zdrowy rozsądek i dystans. Stosuje samokrytycyzm, ale jest przewrażliwiona na swoim punkcie.



M. - lekarz w trakcie specjalizacji. Pracuje w szpitalu, poradni, sporo dyżuruje. W domu bywa - czasami. Pan na włościach, domowy perfekcjonista. Umysł ścisły. Pesymista. Uważa, że ludzie kłamią, szczególnie pacjenci. Skupiony na zapewnieniu rodzinie wysokiego standardu życia. Z wyglądu niedostępny, zyskuje przy bliższym poznaniu. Lubi swoją pracę, szanuje swoją żonę i jest zakochany w swojej córeczce.



H. - najnowszy nabytek w rodzinie. Zwana Lwicą z Ligoty. Głośna. Cudna. Ciekawska. Codziennie uczy się czegoś nowego, zadziwiając i zachwycając rodziców. Rozwija się w swoim tempie. Uwielbia przeglądać książki, uzależniona od przytulania, dzieli stworzenia na "dzidzi" (ludzie) i "koko" (zwierzęta). Znana z wybuchów śmiechu w najmniej spodziewanych momentach. Na razie dokładnie nie wiadomo, co z niej wyrośnie. 



E. - kot rasy Russian Blue. Zdetronizowany pupil. Z królewską godnością znosi odstawienie na boczny tor. Towarzyszy swoim podwładnym (czyli A.M.H.) przy każdej, nawet najintymniejszej czynności. Raczej opanowany, ale od czasu do czasu dostaje kotolca (koci odpowiednik - pardon - pierdolca). Gdy nie goni za szeleszczącym papierkiem, zwykle zajmuje się tym, czym wszystkie koty w wolnym czasie, czyli obmyśla plan pozwalający na zawładnięcie światem. Pochodzi z hodowli Grey Sky*PL www.greysky.pl


Poprzednia wersja "kto jest kim" TU.

środa, 21 sierpnia 2013

Znieczulenie, czyli jak zakochałam się w anestezjologu

Do porodu nie miałam nigdy żadnej operacji. Jakoś poważne zabiegi mnie szczęśliwie omijały. Dlatego anestezjolog kojarzył mi się z lekarzem, który w trakcie operacji siedzi sobie z boku i czyta, gra, ewentualnie dłubie w nosie.

Tak było do mojego cesarskiego cięcia, podczas którego zauroczył mnie właśnie anestezjolog. Tak - zakochałam się (spokojnie: tylko tymczasowo i już mi przeszło). Jak wiecie z poprzedniego wpisu, moja operacja była dość niespodziewana. Miałam wrażenie, że cała akcja nie dotyczy mnie, że stoję sobie obok i wszystko obserwuję. Byłam przerażona, ale zachowywałam spokój, a to dlatego, że Dr Potter (którego nazwałam tak ze względu na urodę wiecznego chłopca) non stop do mnie mówił. Opowiadał co robi, co robią operujący ginekolodzy, co się za chwilę wydarzy. I to również on powiedział mi najważniejsze zdanie w tym całym zamieszaniu: "Jest! Widzę pani córeczkę! Jest zdrowa/śliczna/cudowna!"* 

Nie wiem, czy anestezjolodzy zawsze rozmawiają z ciężarnymi, czy to ich obowiązek, czy dobra wola. Wiem natomiast, że słowa dr Pottera uratowały mnie psychicznie i za to jestem mu ogromnie wdzięczna. Chciałam nawet iść do niego z butelką wina, kawą i herbatą, ale dwie bliskie mi osoby, z których zdaniem się liczę, stanowczo mi to odradziły, przekonując, że kto jak kto, ale ja z dowodami wdzięczności do lekarza nie powinnam chodzić, by nie dawać złego przykładu... W zamian zaproponowały wizytę u niego i wręczenie pamiątkowego zdjęcia H. Sprawę przemyślałam i doszłam do wniosku, że posiadanie przez niego zdjęcia obcego dziecka mogło by rodzić niezręczne sytuacje (he, he, he), więc odpuściłam. Pozostaje mi tylko nadzieja, że dr Potter jakimś cudem trafi na ten blog, domyśli się, że o niego chodzi i przeczyta pean na jego cześć. I chociaż w ten sposób będę mu mogła podziękować.

Anestezjolodzy powoli wychodzą z cienia. Pamiętam, że parę lat temu wielu z nich wyjeżdżało za granicę, bo w Polsce byli jednymi z najgorzej opłacanych lekarzy. Dziś (podobno) ta sytuacja się zmieniła. Mam jednak wrażenie, że wciąż za mało poważamy ich pracę. Znane nam prywatnie małżeństwo młodych anestezjologów planuje emigrację do Anglii zaraz po ukończeniu specjalizacji. I to nie tylko ze względów finansowych, ale przed wszystkim z powodu panującej tam kultury pracy. Konkludując: doceniajmy dobrych anestezjologów, póki ich jeszcze w Polsce mamy. 

Przy okazji polecam wam stronę www.znieczulenie.org.pl - portal stworzony specjalnie dla pacjentów, który powstał pod patronatem naukowym Polskiego Towarzystwa Anestezjologii i Intensywnej Terapii. Dowiecie się tam wszystkiego, co powinniście wiedzieć przed, w trakcie i po znieczuleniu. Można przeczytać najczęściej zadawane anestezjologom pytania, a nawet zadać jakieś samemu! Jest też starannie przygotowana zakładka "Wszystko co chce i powinno wiedzieć dziecko i rodzic przed znieczuleniem". Oczywiście absolutnie nie życzę wam, ani nikomu z waszych bliskich spotkania z anestezjologiem, ale... przygotowanym (choćby teoretycznie) warto być. 

No i pokochajcie tych naszych anestezjologów, tak jak ja!




* dokładnie nie pamiętam co powiedział, ale myślę, że zachowałam ogólny sens wypowiedzi:)




piątek, 2 sierpnia 2013

Poród, czyli jak H. przyszła na świat

Jakoś otaczające mnie kobiety z lubością rozprawiają o swoim porodzie. Jedne mają piękne wspomnienia (rzadkość), inne traumatyczne (większość). Ja też miałam fazę na opowiadanie, zaraz po, tylko mało kto chciał wtedy słuchać, bo wszyscy zafascynowani byli nowym życiem. I dobrze, bo tak miało być.

Dziś, dokładnie w rok po porodzie, mam już do tego wydarzenia dystans. Nikt mnie wtedy nie traktował jak żony lekarza, pacjentki VIP - nie dostałam pokoju z widokiem na morze, ani nawet napojów chłodzących. A panował niesamowity upał. Dodatkowo była pełnia księżyca, która sprawiła, że na porodówce było 9 rodzących (miejsc jest 4). M. siedział grzecznie na korytarzu i czekał aż go zaproszą na poród rodzinny. Ja leżąc już na sali, usłyszałam, że kobieta obok rodzi. Westchnęła (sic!) raz, potem drugi i usłyszałam krzyk jej dziecka. To było niesamowicie wzruszające. 

Wtedy po raz pierwszy spadło tętno naszej nienarodzonej córeczki. Przybiegła przejęta położna, która tego dnia miała pełne ręce roboty. Potem przyszedł mój ginekolog dr Cichy i uspokoił mnie, że to się czasami zdarza. Przy drugim alarmie maszyny rejestrującej KTG dr Cichy miał już poważniejszą minę i bąknął coś o cesarce. Co?! Jakiej cesarce?! Przez całą ciążę nastawiałam się na poród naturalny, bo to generalnie lepszy sposób na urodzenie, zarówno dla matki i dziecka (nie mówię tu o uzasadnionych medycznie wskazaniach do cesarskiego cięcia). Nie oglądałam żadnych filmików, nie czytałam forów, blogów, nie miałam żadnego planu porodu, bo uważam, że tego nie da się zaplanować - czego stałam się żywym dowodem. No OK, żeby być prawdomówną, raz u mojego gina zapytałam o cesarkę w związku z moją wadą wzroku (okazało się, że w moim przypadku nie jest wskazaniem do cięcia) i tyle. Dodatkowo byłam świadoma, że panuje swoista "moda" na chirurgiczne rozwiązywanie ciąży (M. na studiach robił nawet badania na ten temat). A tu taki news! 

Przy trzecim spadku tętna wszystko potoczyło się bardzo szybko, jak w "Ostrym dyżurze". Wszyscy nagle zaczęli w biegu rozbierać się z fartuchów i przebierać w sterylne stroje. Pamiętam, że położna w trakcie mojej jazdy na salę operacyjną rzuciła mi uspokajające spojrzenie (chyba widziała moje coraz bardziej powiększające się ze zdumienia oczy). Pamiętam moje spotkanie z anestezjologiem, dr Potterem, ale on zasługuje i doczeka się osobnego wpisu. Pamiętam też rozmowy operujących ginekologów nad moim brzuchem: 

dr Rozmowny: "Weź wyciągaj to dziecko, bo tu zaraz M. wskoczy swoim IPhone'm zdjęcia robić." 
dr Cichy: "Uhm."
dr Rozmowny: "Ależ mi pięknie szew wyszedł, normalnie P o l a n i c a, nie?"  
dr Cichy "Uhm."*

Chwila potwornego nacisku na brzuch i usłyszałam swoją maleńką. Dr Potter zapewnił mnie, że jest zdrowa. Po jej zbadaniu mogłam ją na chwilę zobaczyć - była taka śliczna! Byłam przygotowana na niezbyt estetyczny widok pomarszczonego dziecka utytłanego w mazi poporodowej, a tu takie cudo! Dopiero niedawno M. powiedział mi, że mała właśnie tak wtedy wyglądała, ale ja mu nie wierzę. No chyba że miałam wtedy wyrzut hormonów poporodowych i nie byłam w stanie tego trzeźwo ocenić. 


Potem nasza córka trafiła do inkubatora, a ja do sali poporodowej. M. został poinformowany o przebiegu zdarzeń (biedak przesiedział nieświadomy całej akcji na korytarzu). Przyszedł do mnie. Potem poszedł zobaczyć młodą. A potem znów do mnie. Popatrzyliśmy się na siebie i .... obydwoje zaczęliśmy płakać. Płakać nad sobą, zastanawiając się, czy dobrze zrobiliśmy pojawiając się tego dnia w szpitalu (dziś już wiemy że tak, bo spadki tętna w domu mogły się skończyć o wiele gorzej) i płakać nad maleństwem, nad jej paroma marnymi punktami Apgar i jej samotnością w inkubatorze. 

Taki to był poród - sami oceńcie, czy traumatyczny, czy piękny. 

Wieczorem dostałam zastrzyk i odleciałam w narkotyczny sen. A potem był kolejny dzień. Dzień, w którym pierwszy raz ukołysałam H. (bo wreszcie zdecydowaliśmy się na imię) w ramionach i który przyniósł wiele nowych wrażeń. A potem następny dzień, i następny, aż zrobił się z tego rok. Bardzo długi, cudowny, ale i męczący rok. 

I za ten rok chciałabym podziękować szczególnie dwóm osobom:
1. M. za to, że mimo chronicznego zmęczenia zawsze i we wszystkim mi pomagał przy H.
2. Mojej Mamusi za to, że przyjeżdżała do mnie nie tylko na kawę, ale przede wszystkim z pomocą.

A tak ogólniej dziękuję wszystkim tym, którzy znaleźli w tym roku czas, żeby mnie i H. odwiedzić - to było dla mnie bardzo ważne.


Chciałabym także serdecznie podziękować lekarzom i pielęgniarkom z mojego szpitala - tym, którzy nas wspierali, pocieszali i służyli radą, ale również tym, którzy nas ignorowali - od nich też się czegoś nauczyliśmy.





* dementuję - M. nie ma IPhone'a, a niezorientowanym wyjaśniam: w Polanicy Zdrój mieści się najstarszy i najsłynniejszy ośrodek chirurgii plastycznej w Polsce, z którego wywodzi się większość (jeśli nie wszyscy) chirurdzy plastyczni operujący w naszym kraju.