czwartek, 19 grudnia 2013

Pierniczę to, czyli dlaczego nie piekę

Święta Bożego Narodzenia zbliżają się nieubłaganie i jak co roku wszyscy pierniczą. To znaczy pieką ciasteczka i się tym chwalą. Na blogach, serwisach społecznościowych, zdjęciach podretuszowanych dla wzmocnienia efektu... A ja co? A ja to pierniczę - nie piekę! A co gorsza - nie gotuję! Mam ku temu kilka powodów:

Po pierwsze: moja mama jest wspaniałą kucharką. Gotuje cudownie, a jej wypieki to już mistrzostwo. Posiada magiczną umiejętność: zagląda do pustej lodówki i robi "coś z niczego". A poza tym w jej kuchni nic się nie marnuje (ma nawet książkę o takim tytule). Mój najmłodszy brat A. jest po szkole gastronomicznej, studiuje, w weekendy pracuje w restauracji i prowadzi swój kulinarny kanał na YouTube. W wolnym czasie (którego nie ma, ale się stara) serwuje rodzinie prawdziwe frykasy. Pozostali dwaj bracia W. i G. jak ich przyciśnie też potrafią coś upichcić, w każdym razie z głodu nie umrą. Mój tato również nie należy do mężczyzn, którzy jeśli mu kobieta pod nos kanapki nie poda, to nie wie nawet gdzie masło w domu leży. Oj nie - tata jajecznicę potrafi zrobić, a nawet babkę upiec! Sami widzicie, że talenty kulinarnie zostały w mojej rodzinie rozdane i dla mnie po prostu zabrakło. No chyba, że gdzieś głęboko we mnie tkwią, ale się na razie nie ujawnią.

Po drugie: nie lubię i nie chce mi się gotować/piec. Możecie się ze mnie śmiać, ale lubię mieć w kuchni porządek jak we wnętrzarskim magazynie. Artystyczny nieład w trakcie i po gotowaniu skutecznie mnie odstrasza. Podczas przyrządzania potraw sprzątać nie mogę, bo nie mam podzielności uwagi: jednocześnie gotując ziemniaki i smażąc mięso zwykle coś przypalam. W dodatku, choć uważam się za osobę kreatywną, żeby nie powiedzieć: o artystycznej duszy, to jak wchodzę do kuchni od razu mam jakąś blokadę. Mogę robić po raz setny to samo danie z proszku, a i tak czytam instrukcję na opakowaniu. Nie wykazuję żadnej inwencji twórczej.

Po trzecie: moja teściowa jest bardzo dobrą kucharką. I choć jej faceci - mąż i synowie - stosują raczej "demotywatorskie" metody ("to mięso ci się zrobiło za twarde" zamiast "ale ziemniaczki to ci wyszły przepyszne"), to mi zawsze u niej smakuje. Piecze pyszne słodkości, zaś na niedzielne obiadki wpraszamy się jak tylko jest okazja (czytaj: ja albo M. nie jesteśmy w weekend w pracy). A za to, że robi na obiad dwa rodzaje buraczków - jedne tarte na małych oczkach, a drugie na dużych - bo jeden lubi takie, a drugi te inne, ma u mnie dozgonny szacunek.

Dobra, wyrzuciłam to z siebie. Jest tylko jeden problem: M. lubi dobrze zjeść.

Mam doła... Ale zaraz! Widzę światełko w tunelu!
Na szczęście w przeciwieństwie do mnie potrafi ugotować coś z fantazją. Jak tylko ma czas i jest akurat w domu. W resztę dni pozostaje nam na przemian kilka moich wypróbowanych dań, knajpy, jedzenie na dowóz i cierpliwe czekanie na wybuch mojego ukrytego talentu kulinarnego...


2 komentarze:

  1. Ależ się uśmiałam :) kiedyś nie piekłam, teraz lubię może i Tobie się odmieni, choć w sumie po co?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że cię rozśmieszyłam, bo wpis nie jest tak do końca na poważnie :P
      A.

      Usuń

Będę wdzięczna za każdy komentarz, ale spamerom i hejterom dziękuję, nie publikuję!