środa, 12 października 2016

Miłość w pociągu, czyli jak poderwać lekarza

Tytuł posta jest celowo przewrotny. Ale najwyraźniej są ludzie, których to naprawdę interesuje, bowiem regularnie w statystykach mojego bloga pojawia się to zapytanie. Zaspokojenie tej ciekawości, chęć rozprawienia się z paroma mitami oraz pewien internetowy artykuł (znajomi wiedzą o co chodzi) zmobilizował mnie wreszcie do opisania naszego love story.

Był nieprzyjemny, marcowy poranek (brzmi jak z taniego romansu, ale serio, taki był). Rok 2000 - osławione Millenium nadeszło. Od września mieszkałam u swojej babci w centrum R. Oficjalnie, by w oddaleniu od moich trzech młodszych braci (kocham was chłopcy!), w spokoju pouczyć się do matury, a nieoficjalnie, by zakosztować dorosłego (jak mi się wtedy wydawało) życia. Zimą zdałam sobie sprawę, że o ile egzamin z języka polskiego zdam z przyjemnością, to z historią może się zdarzyć tragedia. Zamiast się po prostu zacząć uczyć (to rozwiązanie wydawało mi się zbyt oczywiste), postanowiłam naciągnąć rodziców na kurs przygotowawczy w K. Kochani rodzice uznali zapewne, że zmobilizuje mnie to do intensywnej nauki (och, jak bardzo się mylili...) i za kurs zapłacili. W każdy weekend zrywałam się więc bladym świtem, szłam na autobus, docierałam na dworzec PKP, a potem pociągiem do stolicy województwa.

W sobotę 4 marca wkroczyłam jak zwykle na dworzec, kupiłam bilet, weszłam do pociągu i zajęłam miejsce. Później dowiedziałam się, że ON zauważył mnie już na dworcu. Byłam ubrana w ceglasty, za duży płaszcz, fioletowy sweterek, spodnie z napisem "pussy" (z których byłam bardzo dumna, bo w moim przekonaniu świadczyły o buncie przeciwko purytańskim obyczajom) i półbuty udające glany. Jak widać moda i styl to nie były (i do dziś nie są) moje silne strony. Nie mam pojęcia, co mogło M. we mnie zauroczyć. Bo poszedł za mną i szukał mnie w pociągu.

Ale wtedy jeszcze tego nie wiedziałam. Siedziałam sobie po prostu na pociągowej kanapie, czekając na odjazd. Nagle podszedł jakiś chłopak i zapytał, czy miejsce naprzeciw jest wolne. Odparłam, że tak i kątem oka obserwowałam co robi. A on rozbierał się z wierzchnich warstw ciuchów, wciąż na mnie patrząc i robił to tak niezgrabnie, że spadł mu na ziemię szalik z rzucającym się w oczy logo pewnej luksusowej firmy produkującej ubrania dla mężczyzn. Przypominam, że były wczesne lata dwutysięczne i tego typu ubrania nie były normą - przynajmniej nie w moich kręgach. Paradoksalnie ten szalik podziałał na mnie jak płachta na byka. Pomyślałam, że chłopak chce się przede mną pochwalić i robi to w wyjątkowo ostentacyjny sposób. Postanowiłam momentalnie, że ja nie dam się na to nabrać. Wyjęłam więc książkę (był to - pamiętam dokładnie - "Wstęp do teatrologii" - już wtedy myślałam bowiem o zdawaniu na kulturoznawstwo) i równie ostentacyjnie zaczęłam czytać.

No, przynajmniej próbowałam czytać. OK - udawałam, że czytam. Ale to dlatego, że mieliśmy już 1/4 drogi za sobą, a ten chłopak na przeciwko mnie wciąż się we mnie wpatrywał. Ba! On się na mnie gapił! Przyznaję bez fałszywej skromności - na początku myślałam, że mu się podobam. Ale im dłużej się nie odzywał (a przecież mógł zagaić rozmowę), tym bardziej utwierdzałam się w przekonaniu, że trafiłam na kolejnego wariata. W końcu (w końcu!), wciąż się we mnie wgapiając, powiedział: "Konduktor." I się zaczęło. To znaczy - z mojej strony się zaczęło. Długo tłumione słowa popłynęły szerokim strumieniem. Każda kobieta domyśla się, jaką mordęgą było dla mnie powstrzymywanie się od mówienia przez tak długi czas!

To chyba afazja, bo sprawiłaś że zaniemówiłem
Rozmowa potoczyła się gładko -  chłopak opowiedział mi, że niedawno wrócił ze Stanów (stąd te ciuchy!), a co ciekawsze okazało się, że idziemy w to samo miejsce. Tyle, że ja na kurs przygotowawczy do matury, a on na egzaminy na studia. Bowiem wbrew obiegowej opinii, M. nie był studentem medycyny, a jedynie aspirującym do bycia studentem medycyny. A każdy kto się o taki indeks starał, wie jak daleka jest droga do jego zdobycia. Nie twierdzę, że M. nie zaimponował mi swoimi planami, ale de facto nie poderwałam lekarza, ani nawet studenta... 

Jeszcze w drodze na kurs wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy się na randkę - tego samego dnia wieczorem. Wiem, wiem szybko poszło. Ale ważne, że poszło i tak już 16 lat jakoś idzie...

Tak było z nami, a jeśli naprawdę chcecie poderwać lekarza/lekarkę (osobiście wydaje mi się to nieco dziwne, ale każdy ma prawo do swoich eghm... fantazji) to jak wynika z mojej historii - musicie zaklepać zawczasu. Potem może już nie być okazji do poznania się. Bo lekarze są ciągle w pracy. Więc jeśli przypadkiem nie pracujecie w szpitalu lub przychodni, to marnie widzę wasze szanse... Mimo wszystko - trzymam kciuki! Love is in the air!

Miłość na medycynie
PS Prawa autorskie, tzn prawa do opisania i/lub ekranizacji naszej historii, należą do mnie!

6 komentarzy:

  1. To jest tak bardzo prawdziwe, że trzeba zawczasu, bo potem już nie ma jak i kiedy xD ale i trochę smutne ;D

    OdpowiedzUsuń
  2. Mi się sam przyplątał ;) był na piątym roku studiów. Ale ja akurat nie miałam na celu poderwania lekarza. Wiedziałam tylko, że ,,kocha pomagać ludziom". Potem wyszło jak.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cha cha, ja też nie miałam takiego celu :P
      Pozdrawiam,
      A.

      Usuń
  3. a ja swojego poznałam podczas zabiegu :) odszedł dla mnie od żony , ale jak twierdzil "wypaliłem sie z tego zwiazku juz dawno , trzymal nas tylko syn bo zaliczylismy na studiach wpadkę" . Dużo starszy ode mnie , ja dopiero na 2 gim roku studiów ,ale jest wspaniale . :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bywa i tak. Ciekawy (i trudny!) jest wątek miłości pomiędzy lekarzem a pacjentem. W każdym razie życzę Wam powodzenia!
      A.

      Usuń

Będę wdzięczna za każdy komentarz, ale spamerom i hejterom dziękuję, nie publikuję!