Jakoś otaczające mnie kobiety z lubością rozprawiają o swoim porodzie. Jedne mają piękne wspomnienia (rzadkość), inne traumatyczne (większość). Ja też miałam fazę na opowiadanie, zaraz po, tylko mało kto chciał wtedy słuchać, bo wszyscy zafascynowani byli nowym życiem. I dobrze, bo tak miało być.
Dziś, dokładnie w rok po porodzie, mam już do tego wydarzenia dystans. Nikt mnie wtedy nie traktował jak żony lekarza, pacjentki VIP - nie dostałam pokoju z widokiem na morze, ani nawet napojów chłodzących. A panował niesamowity upał. Dodatkowo była pełnia księżyca, która sprawiła, że na porodówce było 9 rodzących (miejsc jest 4). M. siedział grzecznie na korytarzu i czekał aż go zaproszą na poród rodzinny. Ja leżąc już na sali, usłyszałam, że kobieta obok rodzi. Westchnęła (sic!) raz, potem drugi i usłyszałam krzyk jej dziecka. To było niesamowicie wzruszające.
Wtedy po raz pierwszy spadło tętno naszej nienarodzonej córeczki. Przybiegła przejęta położna, która tego dnia miała pełne ręce roboty. Potem przyszedł mój ginekolog dr Cichy i uspokoił mnie, że to się czasami zdarza. Przy drugim alarmie maszyny rejestrującej KTG dr Cichy miał już poważniejszą minę i bąknął coś o cesarce. Co?! Jakiej cesarce?! Przez całą ciążę nastawiałam się na poród naturalny, bo to generalnie lepszy sposób na urodzenie, zarówno dla matki i dziecka (nie mówię tu o uzasadnionych medycznie wskazaniach do cesarskiego cięcia). Nie oglądałam żadnych filmików, nie czytałam forów, blogów, nie miałam żadnego planu porodu, bo uważam, że tego nie da się zaplanować - czego stałam się żywym dowodem. No OK, żeby być prawdomówną, raz u mojego gina zapytałam o cesarkę w związku z moją wadą wzroku (okazało się, że w moim przypadku nie jest wskazaniem do cięcia) i tyle. Dodatkowo byłam świadoma, że panuje swoista "moda" na chirurgiczne rozwiązywanie ciąży (M. na studiach robił nawet badania na ten temat). A tu taki news!
Przy trzecim spadku tętna wszystko potoczyło się bardzo szybko, jak w "Ostrym dyżurze". Wszyscy nagle zaczęli w biegu rozbierać się z fartuchów i przebierać w sterylne stroje. Pamiętam, że położna w trakcie mojej jazdy na salę operacyjną rzuciła mi uspokajające spojrzenie (chyba widziała moje coraz bardziej powiększające się ze zdumienia oczy). Pamiętam moje spotkanie z anestezjologiem, dr Potterem, ale on zasługuje i doczeka się osobnego wpisu. Pamiętam też rozmowy operujących ginekologów nad moim brzuchem:
dr Rozmowny: "Weź wyciągaj to dziecko, bo tu zaraz M. wskoczy swoim IPhone'm zdjęcia robić."
dr Cichy: "Uhm."
dr Rozmowny: "Ależ mi pięknie szew wyszedł, normalnie P o l a n i c a, nie?"
dr Cichy "Uhm."*
Chwila potwornego nacisku na brzuch i usłyszałam swoją maleńką. Dr Potter zapewnił mnie, że jest zdrowa. Po jej zbadaniu mogłam ją na chwilę zobaczyć - była taka śliczna! Byłam przygotowana na niezbyt estetyczny widok pomarszczonego dziecka utytłanego w mazi poporodowej, a tu takie cudo! Dopiero niedawno M. powiedział mi, że mała właśnie tak wtedy wyglądała, ale ja mu nie wierzę. No chyba że miałam wtedy wyrzut hormonów poporodowych i nie byłam w stanie tego trzeźwo ocenić.
Potem nasza córka trafiła do inkubatora, a ja do sali poporodowej. M. został poinformowany o przebiegu zdarzeń (biedak przesiedział nieświadomy całej akcji na korytarzu). Przyszedł do mnie. Potem poszedł zobaczyć młodą. A potem znów do mnie. Popatrzyliśmy się na siebie i .... obydwoje zaczęliśmy płakać. Płakać nad sobą, zastanawiając się, czy dobrze zrobiliśmy pojawiając się tego dnia w szpitalu (dziś już wiemy że tak, bo spadki tętna w domu mogły się skończyć o wiele gorzej) i płakać nad maleństwem, nad jej paroma marnymi punktami Apgar i jej samotnością w inkubatorze.
Taki to był poród - sami oceńcie, czy traumatyczny, czy piękny.
Wieczorem dostałam zastrzyk i odleciałam w narkotyczny sen. A potem był kolejny dzień. Dzień, w którym pierwszy raz ukołysałam H. (bo wreszcie zdecydowaliśmy się na imię) w ramionach i który przyniósł wiele nowych wrażeń. A potem następny dzień, i następny, aż zrobił się z tego rok. Bardzo długi, cudowny, ale i męczący rok.
Wieczorem dostałam zastrzyk i odleciałam w narkotyczny sen. A potem był kolejny dzień. Dzień, w którym pierwszy raz ukołysałam H. (bo wreszcie zdecydowaliśmy się na imię) w ramionach i który przyniósł wiele nowych wrażeń. A potem następny dzień, i następny, aż zrobił się z tego rok. Bardzo długi, cudowny, ale i męczący rok.
I za ten rok chciałabym podziękować szczególnie dwóm osobom:
1. M. za to, że mimo chronicznego zmęczenia zawsze i we wszystkim mi pomagał przy H.
2. Mojej Mamusi za to, że przyjeżdżała do mnie nie tylko na kawę, ale przede wszystkim z pomocą.
A tak ogólniej dziękuję wszystkim tym, którzy znaleźli w tym roku czas, żeby mnie i H. odwiedzić - to było dla mnie bardzo ważne.
Chciałabym także serdecznie podziękować lekarzom i pielęgniarkom z mojego szpitala - tym, którzy nas wspierali, pocieszali i służyli radą, ale również tym, którzy nas ignorowali - od nich też się czegoś nauczyliśmy.
* dementuję - M. nie ma IPhone'a, a niezorientowanym wyjaśniam: w Polanicy Zdrój mieści się najstarszy i najsłynniejszy ośrodek chirurgii plastycznej w Polsce, z którego wywodzi się większość (jeśli nie wszyscy) chirurdzy plastyczni operujący w naszym kraju.
Wszystkiego Najlepszego dla Córeczki!Chwil obfitujących w zabawę, uśmiech i radość. Zdrówka i szczęścia!
OdpowiedzUsuńMoja Emilcia też '' mieszkała'' w inkubatorku, a ja płakałam nad Jej maleńkością, swoją bezradnością itp. W przeciwieństwie do Ciebie, ja miałam inaczej - wizualizowałam sobie swój poród,czytałam fora, ''zatapiałam się w blogosferze'', planowałam, ale po własnych doświadczeniach w 100% się z Tobą zgadzam - nie da się nic zaplanować, życie jest nieprzewidywalne.
Bardzo dziękuję w imieniu H. za życzenia!:)
UsuńJeśli chodzi o dzieci, to chyba trzeba się trzymać myśli, że najgorsze już za nami.
A co do porodu, to sama się sobie dziwię, bo na co dzień muszę mieć wszystko zaplanowane...
A.