niedziela, 8 stycznia 2017

Poród naturalny po cesarce, czyli jak I. przyszła na świat

Uwaga! W tekście pojawiają się pot, krew i łzy oraz inne płyny fizjologiczne, więc proszę nie czytać przy jedzeniu! Co wrażliwsze osoby może nawet w ogóle niech nie czytają. Długo nic nie pisałam, bo okoliczności nie sprzyjały refleksjom przy komputerze. Zresztą teraz też nie mam specjalnie czasu, ochoty ani nastroju na publikowanie, ale pierwsze urodziny I. skutecznie mnie zmobilizowały.

W noc poprzedzającą Święto Trzech Króli po raz pierwszy tej zimy spadł śnieg. (Początek jak z taniego melodramatu, ale tak było naprawdę, a zresztą obiecuję wam, że potem będzie bardziej krwawo.) M. wrócił do domu po 24-godzinnym dyżurze, planując że weźmie H. na wyczekiwaną jazdę na sankach. Po śniadaniu poszłam wziąć prysznic, a oni ubierać się na śnieżną wyprawę. Kiedy wyszłam spod prysznica coś chlupnęło na podłogę. Czyżby...? No, ale gdzie jakieś skurcze przepowiadające, odejście czopa, inne symptomy zbliżającego się porodu? Za chwilę znowu coś plusnęło. Zawołałam z piętra na dół: "M!!!" - "Co???" - "Chyba mi wody płodowe odeszły!!!" - "A tam wody płodowe, spod prysznica wyszłaś, wydaje ci się! My tu jesteśmy w pełnym rynsztunku. Idziemy na sanki!"

I poszli. W sumie go rozumiem. By powiedzieć wyszykowanej trzylatce, że wyprawa na sanki odwołana, trzeba dysponować nie lada odwagą. Tylko, że ja naprawdę zaczęłam rodzić. Szybki telefon do mamy i chrzestnej-położnej ("Czy to już może być to, skoro nie było innych objawów i czy mogę już jechać do szpitala, nie odeślą mnie?"). Ciocia uspokaja i daje zielone światło. Mama przybywa 5 minut później, teściowie 10 minut - zagięli chyba czasoprzestrzeń, bo normalnie droga do nas zajmuje o wiele więcej czasu. W międzyczasie wszyscy dzwonią do M. żeby wracał z sanek, bo A. rodzi!!!

Cała rodzina wpada więc zziajana do domu, tymczasem ja... Robię makijaż.... Suszę włosy... Prostuję włosy... Ubieram się... Pakuję ostatnie rzeczy do szpitalnej torby (spakowana niby od 36 tygodnia, ale wciąż czegoś brakowało). Trzeba się jakoś zaprezentować na trakcie porodowym, no nie?!

W szpitalu na Izbie Przyjęć przebieram się w piżamę i odpowiadam na milion pytań w kwestionariuszu. Jezu, mam nadzieję, że nie każą też na nie odpowiadać kobietom ze skurczami! Potem kładę się z podpiętym KTG na porodówce i czekam na lekarza. M. siedzi grzecznie na korytarzu. Przypominam, że jest święto, dzień ustawowo wolny od pracy, więc lekarze są w pracy w trybie dyżurowym. Co oznacza, że dwóch lekarzy obskakiwało trakt porodowy, oddział ginekologiczno-położniczy i patologii ciąży. A mieliśmy początek stycznia - wszystkie kobiety mające termin na grudzień/styczeń "zacisnęły" (bo nikt nie chce rodzić w wigilię i sylwestra), więc można się było spodziewać, że porodów będzie dużo.

Poznaję położną, która będzie mi towarzyszyć przy porodzie. Kobieta dojrzała, doświadczona, o poważnym wyrazie twarzy. "Zniszczy mnie" myślę z przerażeniem. Zaczynam coś bąkać pod nosem, że ja to taki "borok" jestem, panikara, że w ogóle to ja chyba nie urodzę sama; że myślę o znieczuleniu zewnątrzoponowym (trzeba powiedzieć wcześniej, bo w pewnym momencie porodu nie można już go podać). Położna rzuca mi ostre spojrzenie: "My, kobiety, jesteśmy silne. Gdyby mężczyźnie rodzili, to może byłby problem, ale MY damy radę." O matko, chyba się nie dogadamy!

Położna - Co robię według ludzi - Co robię według mojej mamy - Co robię według moich dzieci - Co robię według moich pacjentów - Co ja sądzę o tym co robię - Co tak na prawdę robię 

W końcu przychodzą lekarze. Pierwszy - najprzystojniejszy lekarz w szpitalu. Nie, to nie jest moje zdanie, to jest zdanie wszystkich lekarek, pielęgniarek, położnych i salowych w szpitalu. Także serio: amant. Drugi - młody, wysoki, nie powiem: brzydki też nie jest. Chwila napięcia - kogo przeznaczy mi los? Pada na tego drugiego. Moje pierwsze wrażenie - facet się brzydzi. A ja przed nim mam wylewać po kolei wszystkie płyny fizjologiczne?! W badaniu ginekologicznym - rozwarcia brak, skurczów brak... Diagnoza: poród nie rozpocznie się tak szybko, może nawet jutro... Jest godzina 13.00. M. zostaje odesłany do domu, a ja do sali "oczekiwania" na łóżko.

No to sobie oczekuję. W końcu oczekiwałam 9 miesięcy, to i do jutra wytrzymam... Tylko że mam jakby skurcze... Tak, ja mam skurcze! O, ja już mam skurcze co 5 minut! Nieśmiało wołam zajętą przy innej pacjentce położną. Widzę po minie, że jakoś mi nie wierzy w te skurcze, ale zagląda pod prześcieradło i oznajmia: "O, tu już jest rozwarcie 6 centymetrów! Poród się zaczął, wołać lekarza!" Że co proszę? Już? Przecież miało być jutro!

Skurcze są regularne. Proszę i dostaję lewatywę. Słaniając się idę do toalety, z toalety dosłownie wczołguję się pod prysznic, a potem wpełzam na kozetkę. Boli! Gdzie jest M.? Miał być poród rodzinny! Znowu przegapi! Skurcze co trzy minuty, już wiem, że nie dam rady, proszę o znieczulenie. Położna bez mrugnięcia okiem się zgadza i wzywa anestezjologa. Pojawia się M. Nareszcie! Wbijam mu paznokcie w rękę i robimy szybki kurs oddychania (jakoś wcześniej nie było czasu na naukę).

Przychodzi anestezjolog. Też młody. Widać, że spina się, że ma znieczulać żonę lekarza. Biedakowi trzęsą się ręce, a dodatkowo ja dostałam "trzęsawki" (atak paniki, ze stresu nie potrafię opanować drżenia). Współczuję mu, M. patrzy mu na ręce, ale w końcu pomiędzy skurczami udaje mu się wbić. Znieczulenie powoli zaczyna działać, uczucie jest dziwne - ból zelżał, ale nie zniknął - skurcze są nadal odczuwalne.

Poród według położnej postępuje bardzo szybko. Ale to chyba dobrze, w końcu koleżanka M. przed samym przyjęciem do szpitala życzyła mi "prędkości". Położna mówi do mnie na początku "pani Sz.", potem "pani A.", a na końcu mówi mi już po imieniu. Instruuje mnie jak oddychać, sugeruje pozycje, dopinguje. Jednym słowem robi to, czego mi bardzo było potrzeba: przywołuje do rozsądku i mówi jak mam się zachowywać.

Kończy się dyżur naszej położnej, a tu ostatnia faza porodu! Na szczęście pielęgniarka postanawia zostać z nami do końca. Czuję wielką ulgę i wdzięczność. W pewnym momencie mnie nacina, ale w ogóle tego nie pamiętam. Ostatnie, silne parcie i już! Godzina 19.10 - Malutka jest już z nami, nawet nie zapłakała, cichutko przyszła na ten świat. Chyba mam znowu wyrzut hormonów, bo moja druga córka (podobnie jak pierwsza) wydaje mi się przepiękna - kształtne ciałko z ciemnymi włoskami.

Kładą mi ją na brzuchu, leżenie trwa trochę za krótko (to jedyna rzecz, której trochę żałuję), bo pojawia się neonatolog i podejmujemy decyzję, że Malutką wezmą do badania. W tym czasie próbuję urodzić łożysko. Tu idzie mi gorzej - resztki pozostały w macicy. Lekarz musi dokonać czyszczenia i przy okazji mnie zszyć. Trwa to wieki, ale pan doktor mówi, że woli to zrobić powoli, ale dokładnie. I trudno się z nim nie zgodzić, choć marzę już tylko o tym, żeby przytulić nowe życie. Tracę sporo krwi, ale odczuję to dopiero później.

I w końcu jest: umyta, zababulana w szpitalne bety. Podejmujemy nieśmiałe próby przystawiania do piersi. Myślałam, że po problemach z H., tym razem z karmieniem będzie łatwiej, ale to już zupełnie inna historia...

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

I. przyszła na świat podczas naturalnego porodu, jestem więc żywym dowodem na to, że jest to możliwe po poprzednim cesarskim cięciu. Cieszę się, że opiekujący się mną w ciąży ginekolog, podszedł do tematu profesjonalnie. Razem ustaliliśmy, że spróbujemy urodzić naturalnie, a jeśli coś pójdzie nie tak, cesarkę można zrobić (prawie) zawsze. Bardzo się też cieszę, że oba moje pierwsze wrażenia (dotyczące położnej i lekarza na porodówce) okazały się tak bardzo mylące! Obydwoje bardzo mi pomogli, po raz kolejny okazało się, że do szpitala nie warto przychodzić z listą żądań, ale z dobrym nastawieniem i otwartą głową. 

I nawet się nie obejrzałam, a tu już rok minął od tego wydarzenia... Spisuję wspomnienia, nie tylko z powodu mojej silnej potrzeby dzielenia się wszystkim ze wszystkimi, ale głównie ku pamięci - zaczynam już zapominać o niektórych szczegółach tej historii. A to jest piękna historia. Warto się nimi dzielić!

PS Kto jeszcze nie czytał, jak wyglądał poród H., zapraszam TU.

10 komentarzy:

  1. Tak Ala, każą na te pytania odpowiadać kobietom ze skurczami z rozwarciem 7 cm!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niedobre położne, a fu! ;) Ja na spokojnie miałam problem z odpowiedziami, a co dopiero gdyby poród już trwał!
      A.

      Usuń
    2. To jeszcze nic, ponieważ rodziłam w nocy, to jak już miałam pełne rozwarcie przyszedł zaspany lekarz, ja już czułam główkę w kanale, to był mój drugi poród i dobrze wiedziałam co to znaczy, a ten do mnie tym zaspanym głosem milion pytań do formularza...

      Usuń
    3. Heh, procedury, procedury... :D
      Teraz wydaje mi się to zabawne, ale na twoim miejscu raczej nie byłoby mi do śmiechu!
      A.

      Usuń
  2. I gdybyś miała jeszcze raz rodzić, zdecydowałabyś się na naturalny czy cesarkę?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oczywiście naturalny, bo lepszy dla dziecka! Choć muszę uczciwie przyznać, że lepiej i szybciej doszłam do siebie po cesarce. Ale wtedy miałam tylko jedno dziecko, było lato, no i byłam młodsza!:P
      Pozdrawiam,
      A.

      Usuń
  3. Świetnie się Ciebie czyta. Gratuluję zdolności opowiadania historii. Pozdrawiam Marcin

    OdpowiedzUsuń
  4. Świetny wpis - obrazuje rzeczywistość bez żadnego kolorowania. Tobie zaś gratuluje i życzę powodzenia w byciu mamą :)

    OdpowiedzUsuń

Będę wdzięczna za każdy komentarz, ale spamerom i hejterom dziękuję, nie publikuję!